Odkąd pamiętam, zawsze miałem mnóstwo energii i byłem raczej z tych szczupłych dzieciaków. Zanim przeprowadziłem się do miasta, dorastałem w małej miejscowości w województwie świętokrzyskim – i właśnie od tego czasu chcę zacząć moją opowieść.
Na blogu pokażę Wam moją drogę: od dzieciaka, który żył sportem i zabawami na podwórku, przez okres studencki (gdzie trochę się pogubiłem), aż po powrót na właściwe tory i zostanie biegaczem ultra.
Dzieciak ze wsi
Mając kilka lat, jak to dzieciak, miałem całą bandę kolegów. Nasze życie toczyło się na dworze – gra w piłkę, ganiany, rowery. Zimą zjeżdżaliśmy na workach wypchanych sianem (kto nie próbował, niech żałuje! :D).
To były czasy – bez telefonów, bez scrollowania sociali. Komputer stał gdzieś w tle, a życie toczyło się „na żywo”. Ruchu nigdy nie było za dużo. Człowiek wtedy nie doceniał tego, co miał, a dziś? Oj, chętnie bym się cofnął. :D
Pierwsze przeprowadzki i piłkarskie boiska
W gimnazjum przeprowadziłem się do miasta, jakieś 6 km dalej. Ale sercem wciąż byłem „na wsi”. W weekendy często wracałem – pieszo albo rowerem. Najczęściej od rana do dziadków, a potem prosto na boisko.
Tam czekała paczka znajomych i kilka godzin grania w piłkę. To właśnie wtedy odkryłem, że całkiem nieźle radzę sobie jako bramkarz. Chłopaki sami chcieli, żebym stał na bramce.
Trend przeniósł się też do szkoły – zimą grywałem w halówkę i dwa razy zgarnąłem tytuł najlepszego bramkarza w zawodach futsalu. Do tego dochodziły biegi – testy na 60 m, bieganie przez 45 minut wokół sali czy starty na kilometr. Kilka razy byłem nawet wybierany do szkolnej sztafety 10×1 km.
Złamany łokieć i walka o sprawność
Na granicy gimnazjum i liceum złamałem łokieć. Historia sama w sobie jest długa (na osobny wpis :D), ale najważniejsze, że lekarze nie dawali wielkich szans na pełną sprawność.
W pierwszej klasie liceum trafiłem jednak na świetnego nauczyciela WF-u. Facet nie był może surowy, ale konkretny. Umiał zmotywować i cisnął nas na zajęciach. Dzięki niemu stopniowo przełamałem blokadę i odzyskałem pełną ruchomość ręki.
Dla przykładu – na początku liceum nie potrafiłem się podciągnąć ani razu. Pod koniec roku robiłem już 5 powtórzeń. To był dla mnie ogromny przełom i dowód, że praca nad sobą się opłaca.
W liceum parę razy znów byłem wybierany do sekcji biegaczy w sztafetach. I choć nie trenowałem wtedy „na poważnie”, sport zawsze gdzieś był obok.
Jedzenie bez spiny
A co z dietą? Było normalnie – domowe obiady, kanapki, czasem fast food przy okazji spotkań ze znajomymi. Nic wyszukanego. Ale przy tej ilości ruchu i grania na boisku wszystko się pięknie spalało. Sylwetka była szczupła i wysportowana, a ja w ogóle nie myślałem o liczeniu kalorii.
Małe żale i dalsza droga
Dziś uważam, że to były świetne czasy. Jedyne, czego trochę żałuję, to że nie pociągnąłem tego dalej – zwłaszcza na studiach. Ale to już temat na kolejny wpis.
Bo historia „Małego Dudka” dopiero się rozkręca. :P
I tyle – moja pierwsza odsłona wspomnień. W następnym poście opowiem o tym, co działo się na studiach i dlaczego sport na chwilę zniknął z mojego życia.
Dodaj komentarz
Komentarze
Worki wypchane sianem to było coś! :) Dawaj dalej.. Świetnie się czyta.