Rok 2013. Start studiów. Już samo rozpoczęcie było stresujące – mieszkanie trzeba było znaleźć na ostatnią chwilę. W planach były Kielce, ale ostatecznie wylądowałem w Rzeszowie. Daleko od domu, znajomych i przyjaciół.
Po znalezieniu lokum zaczęła się walka o przetrwanie. Kończyłem biol-chem w liceum, a na studia wybrałem informatykę. Poziom startowy? Niższy niż u reszty. Sporo czasu spędzałem więc nad książkami i komputerem, żeby nadgonić.
Do tego zajęcia dzienne – czasem od rana do wieczora. Dojazdy do filii w Kielnarowej potrafiły wysysać całą energię. Nie będę owijał w bawełnę – pierwszy rok zwyczajnie przesiedziałem.
Studencka rutyna
Kolejne lata nie wyglądały lepiej. Sport zszedł na boczny tor. Dlaczego? Sam nie wiem. Może wygoda, może brak chęci. Wieczory kończyły się raczej przy komputerze – trochę nauki, a potem gry ze znajomymi online.
A jedzenie? Typowe studenckie. Zupki chińskie (Vifon, wtedy Buldaka jeszcze nie było :D), parówki, a minimum raz w tygodniu obowiązkowy wypad na kebaba, pizzę czy maka. Bywały momenty, że fast-food gościł na moim talerzu trzy razy w tygodniu. No… i nie tylko fast foody - if you know, what I mean ;)
Z Dudka w Miśka
Pod koniec studiów magisterskich (2017/2018) sytuacja nie wyglądała różowo. Magistra nie obroniłem – promotor siedział w USA, namieszał w mojej pracy i… odpuściłem. Do tego doszły „zawody miłosne”, frustracja w pracy i coraz więcej docinków od znajomych: że przytyłem, że brzuszek, że „Miśek”.
No i coś w tym było – w lustrze też już widziałem, że „Dudek” powoli znika.
Pierwsze kroki na siłowni
Wtedy kumpel namówił mnie na siłownię. Stwierdziłem: a co mi szkodzi? Tak zaczął się mały przełom – powolna odbudowa formy i pierwsze próby powrotu do aktywności.
I to właśnie był moment, kiedy coś się zaczęło zmieniać. Ale to już kolejny rozdział mojej historii…



Dodaj komentarz
Komentarze