Ten rok był dla mnie przełomowy. Właściwie tyle się działo, że musiałem podzielić go na dwie części – bo inaczej wyszłaby epopeja, a nie wpis. 😅
Od dychy do pierwszej połówki
Sezon zacząłem klasycznie – od biegu na 10 km (19.01.2019). Zima, śnieg, lód, więc o życiówce mogłem zapomnieć. I faktycznie, wynik był tylko minimalnie gorszy od najlepszego – raptem minuta różnicy. Ale ten start dał mi do myślenia: ile ja tak naprawdę mogę przebiec?
Wpadłem w internecie na półmaraton w Mostkach i stwierdziłem: jadę w to. Zero doświadczenia, cztery miesiące biegania, zima, brak trailowych butów, żadnego plecaka, flasków ani izotoników. Jezu, co to było za szaleństwo!
27 stycznia stanąłem na starcie swojego pierwszego półmaratonu (a właściwie 23 km po lesie). Dobiegłem w 2:04:01. Byłem lekko rozczarowany, bo liczyłem na złamanie 2 godzin, ale nie poddałem się. Dwa tygodnie później już biegłem kolejną połówkę – tym razem w Oleszycach. I tu się udało: 1:46:05. Wtedy poczułem, że coś się we mnie zapaliło.
Pierwsze myśli o maratonie
Po Oleszycach w głowie pojawiło się pytanie: a może maraton? Wiele osób mówiło mi: „Po co Ci to?”, „Kto normalny tyle biega?”. Ale ja już wiedziałem, że muszę spróbować.
Początkiem marca kupiłem pierwszy plecak biegowy z bukłakiem, izotoniki, żele. Zrobiłem 27 km po ulicy i… zamiast się przestraszyć, jeszcze bardziej się nakręciłem.
3 tygodnie przed planowanym startem (14.04.2019) zrobiłem coś totalnie głupiego – treningowo przebiegłem pełny maraton. Wynik: 4:26:13. Trzy tygodnie przed zawodami! 🤦♂️ W międzyczasie dorzuciłem jeszcze półmaraton w Rzeszowie, tydzień przed maratonem, bo przecież czemu nie. Tam padła nowa życiówka – o prawie 3 min lepsza.
14 kwietnia 2019 stanąłem na starcie swojego pierwszego oficjalnego maratonu. Byłem podekscytowany jak dziecko. Na trasie wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle – odżywianie, picie, taktyka. Ale dobiegłem. Czas: 4:25:55. Kilkanaście sekund lepiej niż na „treningu”.
Pierwsze góry
Po maratonie chciałem czegoś nowego. Zapisałem się na Półmaraton Sowiogórski, bo byłem ciekaw, jak wyglądają typowo górskie biegi. Naiwnie zakładałem, że uda się złamać 2 godziny.
Moje przygotowania? Jeden trening na Jaworzynie Krynickiej i jeden luźny bieg. To tyle. 🙃
5 maja stanąłem na starcie. Do 10 km jeszcze jakoś szło, ale potem zaczęły się schody – dosłownie i w przenośni. Po 15 km nogi miałem jak z waty. Ledwo doczłapałem do mety w 2:24. Potem musiałem odpuścić kilka treningów, bo ciało bolało mnie jak po wojnie.
Red Bull 400 – najkrótszy, a najcięższy bieg
Na czerwiec miałem jeszcze jeden pomysł: Red Bull 400 w Zakopanem. 400 m w górę po skoczni.
Upał był taki, że nawet bracia Mroczek nie pomogliby mi ujrzeć czegoś innego niż mroczki przed oczami. 😅 Po 200 metrach miałem ciemno przed oczami, ale uparcie doczołgałem się na szczyt. Potem długo dochodziłem do siebie – ta impreza nauczyła mnie, że słońce i brak nawodnienia to przepis na katastrofę.
Podsumowanie pierwszego półrocza
Z perspektywy czasu widzę, że robiłem mnóstwo błędów. Nadal trenowałem głównie na bieżni, startowałem „na pałę”, przerwy między zawodami były śmiesznie krótkie. Maraton? Zdecydowanie za wcześnie. Mało tego, ciągle startowałem w tych samych butach, niezależnie od nawierzchni, czy to asfalt, czy to góry...
Ale mimo tego wszystkiego ukończyłem kilka półmaratonów, pierwszy oficjalny maraton, liznąłem górskich biegów i zdobyłem ogrom doświadczenia.
To była połowa roku, a ja czułem, że dopiero się rozkręcam. W kolejnej części opowiem, co działo się później – i zdradzę kilka momentów, które jeszcze mocniej wciągnęły mnie w świat biegania.
A Wy? Też kiedyś zapisywaliście się na wszystko jak leci? 😅





Dodaj komentarz
Komentarze